Poniżej prezentuję pierwszą część wspomnień pana Andrzeja Kupidury, mieszkańca Dolnego Wrzeszcza, spisanych za moja zachętą i publikowanych za jego zgodą (bardzo dziękuję!):
Z Wrzeszczem związany zostałem pod koniec 1945 roku, gdy jako półtorarocznego malucha wraz ze starszą o 1,5 roku siostrą Basią Rodzice moi w ramach zasiedlania Ziem Odzyskanych przywieźli do Gdańska. Przyjechaliśmy transportem z centralnej Polski, z okolic Starachowic i Radomia. Jechaliśmy wagonami towarowymi, takimi jak w filmie „Sami swoi”. Po krótkim epizodzie w baraku dawnego obozu w Narviku, zasiedliliśmy połowę domku dwurodzinnego z dużym ogrodem przy ul. Jagienki (obecnie Stanisława Dubois).
Dom był całkowicie wyposażony w meble, dywany, obrazy, pianino, przybory kuchenne. Pamiętam, jak mój Ojciec z dużą zaciętością usuwał pilnikiem z trzonków noży i łyżek niemieckie „gapy” ze swastyką. A porcelitowe talerze z takim samymi emblematami po prostu wytłukł!
Ludzie z transportu przesiedleńczego pochodzili niejednokrotnie z tych samych miejscowości i znali się, tak więc po zasiedleniu na „naszej” ulicy wytworzyła się taka dość rodzinna atmosfera.
Pierwsze lata odcisnęły się w mojej pamięci jako swoistego rodzaju „fotografie”, ale takie bez rozumienia kontekstu. W pamięci, tej rozumnej, sięgającej pewnie roku 1947, wyświetla mi się obraz, gdy jako trzyletni maluch pomagam Ojcu w naprawie drzwiczek kuchennego kredensu, przy których obluzował się zawias (taki listwowy na całą wysokość drzwiczek). Podawałem Ojcu narzędzia, jak młotek czy śrubokręt, czując się bardzo ważnym pomocnikiem, tym bardziej, że obok w wózku ryczał mój świeżo urodzony (w 1946) brat Jarek.
W tym też mniej więcej czasie, przez Czerwony Krzyż, odnalazła nas Ciocia mojej Mamy, Stefania, która po Powstaniu Warszawskim, jako jego uczestniczka, została osadzona w obozie koncentracyjnym dla kobiet w Ravensbrück. Jedyną bliską osobą pozostawała dla Niej moja Mama, tak więc Ciocia zamieszkała z nami na stałe, zajmując się domem i nami-maluchami, zwalniając z tych obowiązków młodą Niemkę Trudę, która nie załapała się na transport ewakuacyjny, gdyż spóźniła się na statek (kto wie czy nie „Gustloff”?) i pozostała w „naszym” (chociaż kto wie, czy nie w swoim?) domu. Truda ostatecznie wyjechała do Niemiec chyba w 1948 roku, gdyż pamiętam, że wcześniej odprowadzała mnie do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne Elżbietanki, te, które nosiły duże, białe, krochmalone na sztywno kornety. Przedszkole znajdowało się przy ul. Mickiewicza w dużym budynku kaplicy, która wcześniej musiała być pewnikiem salą widowiskową, gdyż pamiętam i scenę, i kurtynę. Pamiętam też smak i zapach zupy, zapach podpalanej cebuli w kartoflance z zacierkami, serwowanej w tym przedszkolu, za talerz której gotów bym był dzisiaj dać każde pieniądze!
Te pierwsze, szczenięce lata z oczywistych względów były związane z naszą ulicą – ulicą Jagienki – leżącą pomiędzy ulicami Kościuszki i Mickiewicza. Ulica podzielona była – i zresztą jest do dzisiaj – na dwie części. Część „nasza” była od Kościuszki do Lilii Wenedy, a ta druga – od Lilii Wenedy do Mickiewicza. Obie różniły się charakterem. „Nasza” była zabudowana dwurodzinnymi domkami bliźniakami, z ogrodami pełnymi owocowych drzew, krzaków porzeczek i agrestu, okolonych bzami i jaśminami. Ta druga, zabudowana szeregowcami z czerwonej cegły, była całkowicie inna. „Nasza” była wybrukowana „kocimi łbami”, a ta druga wyasfaltowana. Trochę im zazdrościliśmy tego asfaltu. Lepiej się grało na niej w piłkę. My musieliśmy grać „na brzózkach”, czyli na tym małym owalnym rondzie na skrzyżowaniu Jagienki z Lilii Wenedy, okolonym brzozami rosnącymi przy krawężniku. Tam to były mecze! Graliśmy skórzaną „trzypasówką”, prawdziwą skórzaną piłką nożną! Miał ją Tomek Wołek, obecnie znany dziennikarz, znawca i pasjonat futbolu południowoamerykańskiego. Ojciec Tomka był jakimś prominentnym urzędnikiem i na taki rarytas jak skórzana piłka mógł sobie pozwolić. Dwie brzozy od północnej strony placyku, stanowiły bramkę. Grało się na jedną!
Nasza ulica posiadała latarnie gazowe, które dawały dość marne światło. Co wieczór pracownik gazowni przyjeżdżał na rowerze, by za pomocą długiej tyczki z haczykiem włączyć latarnie, gdyż za dnia latarnia się ledwo, ledwo, niewidocznie prawie żarzyła. Całą czeredą czekaliśmy na jego przyjazd. Mieliśmy podobną tyczkę z haczykiem. Gdy facet po zaliczeniu prawie całej długości ulicy obejrzał się za siebie, stwierdzał, że latarnie się nie świecą! Ganiał nas pełen złości – a my traktowaliśmy to jako psotę, zabawę, nie wczuwając się zdenerwowanie gościa. Aż w końcu nas na tym przyłapano. A trzeba Wam wiedzieć, że wtedy nie obowiązywała zasada, że dziecko nie może „dostać w dupę”!
Tak szczerze powiedziawszy, to byliśmy dość kreatywni w grandzeniu. Na przykład zdarzało się w maju, że gdy wyroiły się chrabąszcze, łapaliśmy ich dziesiątki i wpuszczaliśmy za firanki otwartych okien przy ulicy Kościuszki…
Druga część wspomnień pana Andrzeja już niebawem.
Jeśli to nr 77, to dom Paprockich i weranda -pracownia malarza.
Nr 77 przed wojną, po wojnie – nr 93.
Mieszkałem pod nr 71 więc ta weranda była zaraz obok. W czasie gdy tam mieszkałem numeracja domów była jeszcze przedwojenna.Poznawaliśmy to po kroju cyfr. Cyfry były takie jakieś kanciaste prawie jak gotyckie. Tak więc to domek Paprockich.
To nie jest Dubois 93 na zdjęciu. Na Dubois 93 weranda ma podział okien na 4 a nie na 3 okna.
Pingback: „Na korytarzach i na boisku spotykaliśmy siódmoklasistów z wąsami, czasem z brodą” – wspomnienie (cz. 3) | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego
Pingback: „Zakamuflowani w krzakach porzeczek, zasłuchani w opowieści, braliśmy swoje pierwsze lekcje historii” – wspomnienie (cz. 2) | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego
Pingback: „Gangi” Dolnego Wrzeszcza – wspomnienie (cz. 4) | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego
Pingback: „Cygańskie tabory wywoływały wielki popłoch wśród miejscowych gospodyń” – wspomnienie (cz. 4) | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego
Pingback: „Wagony były zapełnione ponad miarę, a na ich stopniach wisiały „winogrona” pasażerów” – wspomnienie (cz. 7) | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego
Pingback: „Przyjeżdżał do nas „szmaciarz”. Jego konny wóz był obwieszony różnymi dobrami, a on sam darł się wniebogłosy: ” – wspomnienie (cz. 9) | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego
Pingback: „W wielkich, pewnie około dwustulitrowych beczkach magazynowano zbrylone kawały cukierkowej masy”– wspomnienie (cz. 11) | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego
Pingback: „Do Rzeczki spuszczano popłuczyny z piwnych kadzi, przez co woda zabarwiała się na brunatno” | Wrzeszcz Jarka Wasielewskiego