Oto druga część wspomnień pani Sylwii Baranowskiej, mieszkanki Dolnego Wrzeszcza, spisanych za moja zachętą i publikowanych za jej zgodą (bardzo dziękuję!):
Stopklatki z Dolnego Wrzeszcza, cz. 2
Były latarnie gazowe. Przepiękne. Wieczorami jakiś pan je zapalał. Nie wiem, jak, zapewne byłam już w łóżku. Ale pamiętam poranki, gdy przychodził pan, takim specjalnym wysięgnikiem odchylał jedną szybkę i otwierał wnętrze latarni. Na tymże wysięgniku był specjalny kapturek, którym pan tłumił płomień. Czym gaz był dostarczany do latarń – nie mam pojęcia. Ale pamiętam płatki śniegu w świetle tej latarni.
Ze światłem bywało ogólnie słabo, jak sądzę, bo wiele mam wspomnień z wczesnego dzieciństwa, gdy w użyciu były świece. Pamiętam też kable poprowadzone po tynku, a schowano je dopiero w latach 60. I te czarne ebonitowe włączniki, nie klawisze a pokrętła.
Oświetlenia klatki schodowej nie pamiętam. Ale na pewno długo schodziło się do piwnicy po węgiel ze świeczką – podpisywaliśmy się kopciem na sufitach!
Pamiętam nawet, że u nas w domu czytywało się powieści na głos. Czasem właśnie przy świeczce.
*
Po drugiej stronie torów tramwajowych, tam, gdzie dziś stoją bloki przypisane do ul. Baczyńskiego, było wysypisko śmieci. Chadzaliśmy tam głównie z dwóch powodów: latawców i kapsli.
Latawce robiliśmy często. W jednej z piwnic przy ul. Kościuszki była stolarnia. Miły pan dawał się uprosić i za grosze albo i za darmo zdobywaliśmy u niego cienkie listewki. Mocowało się je na krzyż (cienką dratwą), oklejało papierem pakowym, przymocowywało ogon. Ogon robiło się albo z pasków kolorowego papieru przywiązywanych do sznurka, albo z klonowych liści, które jesienią są tak bajecznie kolorowe.
Latawce najlepiej puszczało się na wysypisku, bo nic nie zakłócało ich lotu – żadne budynki czy przewody.
Na wysypisku można było znaleźć kapsle – zapewne od piwa. Bywały prześliczne. Takie kapsle należało ułożyć na szynie tramwajowej i zaczekać, aż nadjedzie tramwaj i je spłaszczy. Powstawały krążki przydatne do rozmaitych gier.
*
Na wysokości „fińskich domków” była pętla tramwajowa. Dalej w kierunku plaży już trzeba było podążać pieszo. Szło się łąkami, których botaniczne bogactwo dopiero dzisiaj doceniam.
Ale nie tylko łąki. Tam, gdzie później był POLMOZBYT, znajdowała się, jak to wówczas nazywaliśmy, „kurza ferma”. Z tamtych czasów pamiętam ogromne ilości drobnych piórek. Oraz równie ogromną liczbę ślimaków, które wędrowały z ogrodów działkowych właśnie na teren tej fermy. Nie mam pojęcia, co było powodem tej corocznej migracji, ale ślimaków były naprawdę rzesze i trzeba się było mocno starać, aby ich nie porozdeptywać. Ferma była otoczona dość wysokim murem, po którym ślimaki dzielnie się wspinały.
*
Dojazd tramwajem na plażę to było wyzwanie nie lada. Tłok niemiłosierny, a niedające się zamknąć drzwi były obwieszone „winogronami”, czyli ryzykantami trzymającymi się byle czego i stojącymi czasem kawałeczkiem stopy na skrawku stopnia. Przez pewien czas do Brzeźna jeździła „siódemka”, startując z pętli w okolicy skrzyżowania ulic Dzierżyńskiego i Kościuszki. Na przystanku początkowym miało się większe szanse zdobyć odrobinę miejsca wewnątrz tramwaju 🙂
Albo po prostu szło się pieszo.
Wracało się także pieszo. Aleja Marksa była wysypana żużlem, więc mimo całodziennego taplania się w wodzie wracaliśmy do domów uświnieni czarnym pyłem. Zwłaszcza, że niektórzy z nas dysponowali dętkami samochodowymi. Te dętki, porządnie napompowane, na plaży służyły nam do harców w wodzie, ale z powrotem należało je do domu poturlać. Po żużlu 🙂
*
A dziewczyny z akademika przy al. Marksa 122 wychodziły przez mansardowe okienka na dach, rozkładały ręczniki i opalały się na – dość skośnym! – dachu, co do dziś mnie przeraża z uwagi na brak jakichkolwiek zabezpieczeń.
***
Jeżeli ktokolwiek z Państwa chciałby podzielić się swoimi wspomnieniami, bardzo proszę o kontakt 🙂
Pingback: Replay 2019, czyli czego nie wypada przegapić | Z Wrzeszcza - blog Jarka Wasielewskiego