W odpowiedzi na niezwykle entuzjastyczne przyjęcie wspomnień pani Sylwii Baranowskiej postanowiłem przypomnieć Wam wspomnienia spisane na moją prośbę kilka lat temu przez pana Adama Woźniaka, mieszkańca Dolnego Wrzeszcza, który wychował się w dawnej Kolonii Zieleniec.
Tekst ten towarzyszył mojemu artykułowi pt. Zapomniane Osiedle Roosevelta, który opublikowałem w 2012 roku w czasopiśmie 30 Dni (nr 3-4 (101-102); tutaj skan całości).
Kolonia Zieleniec – było to kilkadziesiąt działek z domkami. Były wśród nich zupełnie niezłe, ale i zgoła dziadowskie, jak chociażby nasza chatka, bez wody bieżącej i kanalizacji. Wszystko to stało w bagnistym dołku przeciętym kilkoma rowami – po dużym deszczu zwykle woda występowała z brzegów, tak, jak dzieje się to dziś na działkach Kolonii Urody. Czasem na te nasze uliczki ktoś wysypywał ciężarówkę żużlu z kotłowni i jakoś to poprawiało ich stan. Przy uliczkach stały tu i tam ręczne pompy. Czasem ktoś wypróżniał szambo, do dołu wykopanego w ogródku. Wiadrem. Dawało się to odczuć. Po jakimś czasie pociągnięto nam w ziemi rury z wodą. Kran był na podwórku, potem Tata dobudował do naszego szałasu „łazienkę”, z zimną wodą i odpływem – oczywiście do rowu. Przy domkach były ogródki: trochę krzaków i drzew owocowych, jakieś grządki. Wszyscy też hodowali jakąś zwierzynę. U nas były kozy (pierwszą wieźliśmy spod Ciechanowa), potem świnie. Poza tym były kury, oczywiście pies – jasne, że w budzie – a także kot, gołębie. Ale już po sąsiedzku było tego więcej: przede wszystkim krowy, ale również konie.
Mieszkańcy Kolonii, to była typowa gdańska, raczej uboga zbieranina. Część mieszkała tam już przed wojną. Byli to katolicy, poprawnie mówiący po polsku, ale z charakterystycznym akcentem. Czasem określali się jako „tutejsi”. Przy imprezach rodzinnych często śpiewali po niemiecku. Wielu z nich miało wozy konne i trudniło się transportem. Po jakimś czasie przestawiali się na ciężarówki – i to były pierwsze w tej okolicy firmy transportowe. W szkole też miałem kolegów z tego środowiska, miewali na imię np. Hannelora albo Zygfryd.
Inną grupą byli Wilniacy, bardzo łatwo rozpoznawalni, również po wymowie. Mój najbliższy kolega Olek i jego starszy brat przyjechali z rodzicami stamtąd. Trzeci z rodzeństwa urodził się już w Gdańsku. Jego matka czasem mawiała do niego: „Zymuk, ty Kaszuba nieszczęsna”. Było tych Wilniaków sporo, chyba nawet skoligaconych, a na pewno dobrze zintegrowanych.
Inne grupy raczej nie były zintegrowane. Pamiętam jak koleżanki starszej siostry wyzywały inne dziewczyny, że one to mówią:ino, pyrki, cimno i sweter. Zresztą Wilniaków też przedrzeźniały.
Sama aleja Roosevelta, mimo szumnej nazwy, na wysokości Kolonii zamieniała się w zwykłą polną drogę. My nazywaliśmy ją po prostu „drogą do morza”, bo drałowaliśmy nią na plażę. Latem codziennie pędzono nią duże stado krów na pastwiska pod Brzeźnem (potem przekształcone w ogródki działkowe). Aprowizacji tej zwierzyny służył także rynek przy ulicy Wyspiańskiego, gdzie dwa razy na tydzień zwożono pełno i słomy, i siana, i oczywiście wszelkiego ziarna. Oprócz tego za paszę służyły „wytłoki” z browaru, czyli pozostałości po produkcji piwa. Czasem pomagałem Olkowi w ich transporcie (bo to była fucha dla chłopaków). Sąsiedzi mieli spory, ciężki, dwukołowy wózek ze szczelną skrzynią, i w nim pchaliśmy pewnie z paręset kilo półpłynnej masy ulicą Kościuszki, całe szczęście w dół. Za to złom, który zbieraliśmy w ramach nauki szkolnej, trzeba było pchać tą ulicą pod górę – na składnicę przy wiadukcie. (Wózki transportowe mieli prawie wszyscy, my też. Nasz, czterokołowy, był mało używany, mimo to utrzymywano go na chodzie dość długo; Mama mawiała: „może będzie trzeba uciekać, to się przyda”). Oprócz krów aleją Roosevelta wędrowały czasem olbrzymie stada gęsi, gnane gdzieś chyba od kolei do „tuczarni” mieszczącej się kawałek za „Fińskimi Domkami”. Była tam chyba i ubojnia, bo gąsek wędrujących z powrotem sobie nie przypominam. Oczywiście aleją wędrowali także żołnierze w szyku zwartym i ze śpiewem. Wojska było wtedy pełno w mieście, najbliżej przy ulicy Kościuszki (między ulicami Chrobrego i Niedziałkowskiego, potem Dzierżyńskiego – dziś Legionów), ale także i na lotnisku. Wojsko ćwiczyło po polach i krzakach od alei Roosevelta aż po Jelitkowo, kopiąc przy tym mnóstwo dołków.
Przez kilka sezonów latem aleją Roosevelta przyjeżdżali też Cyganie, którzy rozstawiali się ze swoimi wozami po prawej stronie drogi, koło lasku przed Brzeźnem. Rozkładali te swoje płachty, pościel i resztę skromnego dobytku, i urzędowali tak kilka tygodni.
Na początku lat pięćdziesiątych zapowiedziano zburzenie Kolonii Zieleniec, i zaczęto stopniowo od brzegów ją kasować. Najpierw od zachodu, od strony alei Roosevelta. Jej pojedyncza jezdnia biegła jedynie przy przedwojennych blokach, od naszej strony była tylko pusta przestrzeń, na której czasem latem rozstawiano „wesołe miasteczko”. Dla potrzeb budowy rozwalano tylko skrajne domki Kolonii, reszta, stojąca na miejscu obecnych garaży, pozostała. W następnej kolejności ruszono zabudowę z przeciwnej strony, od wschodu, powstały wtedy ulice Racławicka i Manifestu Połanieckiego; „zabudowa” w środku Kolonii wiele na tym nie ucierpiała. Kiedy wkrótce główną jej uliczkę przemianowano na Jana Ostroroga, mieszkańcy długo nie przyjmowali tego do wiadomości, podejrzewając w swojej prostocie, że to był jakiś komunista. Potem, tj. około 1958 roku ogryziono północny kawałek Kolonii, zamykając ją z trzeciej strony budynkiem szkoły przy ulicy Kościuszki (wtedy też chyba przedłużono w stronę torów kolejowych ją samą). Reszta Kolonii czekała na swoją kolej. Rodzice często zastanawiali się, gdzie też nas wysiedlą. Część mieszkańców okrojonej Kolonii pomału się ewakuowała, a my ich siedziby z przyjemnością demolowaliśmy. Znikła w ten sposób jedna strona „głównej” uliczki, wtedy też chyba ją podwyższono i wybrukowano materiałem z porozbijanych nagrobków. Resztę ozdobiono latarniami na drewnianych słupach.
Ostateczne wysiedlenie z Kolonii nastąpiło w 1973 roku. Dołek po osiedlu zasypano zwiezionym gruzem i postawiono trzy wieżowce. Potem na terenie ogrodnictwa po drugiej stronie ulicy Żywieckiej (bliżej tzw. Małego Kościoła) też powstały wieżowce. Po samym ogrodnictwie ostał się mały – według dzisiejszych standardów, bo wtedy był duży i wręcz reprezentacyjny – domek, chyba dawna siedziba ogrodnika. Rodziców i większość sąsiadów przeniesiono do bloku z płyty przy ulicy Kościuszki 118. Teraz ja tu mieszkam, dokładnie w miejscu, w którym jako dziecko pasłem nasze kozy.
Adam Woźniak, Gdańsk, 16 lutego 2012