Jak zapewne wielu z Was wie, ukończyłem „słynną” Dwójkę, czyli II LO we Wrzeszczu. Przy okazji 70. urodzin szkoły wraz z Janem Danilukiem napisaliśmy tekst o historii budynku szkoły do okolicznościowej publikacji.
Przy okazji 75. urodzin “Dwójki”, poproszono mnie o napisanie osobistego kawałka wspomnieniowego. Poniżej “przedrukowuję” opublikowany tam tekst:
„Dwójkę” pamiętam dobrze.
Rocznice takie jak ta do znudzenia okraszane są nostalgicznymi wspominkami o wspaniałych czasach i cudownych belfrach, o szkole będącej drugim domem i mądrościach objawionych na resztę życia. Co prawda od dawna już nie mam problemów z cerą czy z odnajdywaniem się w towarzystwie, mimo to jednak nie zamierzam pisać tego tekstu różowym fontem.
Napiszę jak było.
Pamiętam, że egzaminy wstępne były trudne, bo przecież szczytowy rocznik wyżu demograficznego trzeba było jakoś przesiać. Pamiętam, że pierwszym skojarzeniem, jakie wzbudził we mnie masywny, przedwojenny gmach – szczególnie po dziewięciu latach uczęszczania do lekkiej, jasnej „tysiąclatki” przy ul. Wrzeszczańskiej – była scenografia horroru z Freddym Krugerem. Pamiętam smród potu zmieszanego z kurzem na sali gimnastycznej, która robiła czasem za aulę. Pamiętam archaiczne pracownie, wiekowe komputery (na lekcjach siadaliśmy do nich parami!) i jedną jedyną drukarkę igłową, która wydawała dźwięki, od których kruszyły się plomby w zębach; pamiętam szatnię WF zaimprowizowaną w dawnym gabinecie lekarskim, liczne dziury w płocie, popękany asfalt i klepisko zamiast boisk oraz chaszcze zamiast bieżni.
Pamiętam wysokie aspiracje dyrekcji i jej jeszcze wyższą samoocenę. Pamiętam powtarzany do znudzenia slogan „szkoła dla najlepszych”, który był bardzo grubą przesadą. Pamiętam przymusowe – i chyba nawet płatne – ukulturalnianie średnio udanym teatrem objazdowym w sali WT.
Pamiętam szkolny radiowęzeł, z którego nadawaliśmy muzykę na przerwach (Janusz, Paweł, gdzie dziś jesteście?!).
Pamiętam salę 302 z muralem Rafała Roskowińskiego i cytatem z Jana Kochanowskiego (Nie porzucaj nadzieje, jakoć się kolwiek dzieje!). I sklepik z drożdżówkami oraz niepodrabialną oranżadą „Skwar” koło sali 010 też pamiętam. Pamiętam sympatyczne panie z portierni. Pamiętam kluby palacza, zbierające się spontanicznie na przerwach pod filarami bądź za winklem – także zimą (wtedy w Polsce były jeszcze zimy!). Pamiętam też – przynajmniej fragmentarycznie – szkolne połowinki w Kaponierze oraz seryjnie obchodzone „osiemnastki” w klubie Forty, w Bacówce, Matriksie, Blue Cafe (czy ktoś poza mną pamięta jeszcze te miejsca?).
Pamiętam także swoich nauczycieli z przełomu wieków – każdego pamiętam z osobna. Prof. Orzeł, która pozwalała nam myśleć i dyskutować, dzięki czemu zrozumiałem, że a) kto czyta, też żyje wiele razy, b) życie jest za krótkie na czytanie gównianej literatury. Prof. Walicką, której lekcje francuskiego przypominały zajęcia w pruskiej szkole powszechnej (masz minus!) i prof. Brzoskowską, której lekcje francuskiego przypominały wiosenne popołudnie w parku (dziś nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, która nauczyła mnie więcej). Prof. Małkiewicz, która zresztą była moją sąsiadką, a która pokazała, że historia to ciekawa, wciągająca opowieść, a nie ciąg nazwisk i dat. Prof. Kujawę, który z tym swoim megafonem, fantomem oraz chwileczkem, stop! był jak ulubiony bohater sitcomu – na jego „wejście” zawsze czekałem z niecierpliwością. Prof. Salską-Moderhak, która wspaniałomyślnie i bezinteresownie wpuszczała mnie – zatwardziałego humanistę! – na sobotnie zajęcia dodatkowe z programowania dla mat-fizu, abym mógł „posiedzieć w Internecie” (!). Prof. Pankowa, który miotał się po sali i straszliwie czerwienił, ale jednocześnie bardzo się starał, dzięki czemu do dziś pamiętam monolog Hamleta. Prof. Stopę, która znad rzutnika z przekrojem pantofelka czy innego plemnika zwracała się do nas konsekwentnie i z pełną powagą per pani/pan, nawet gdy mieliśmy jeszcze po 15 lat. Prof. Gołaszewską, która w soboty chętnych ciągała za sobą po trójmiejskich lasach lub gdańskich muzeach, a dzięki której do dziś pamiętam, że stolicą Burundi jest Bużumbura, a zambo to osoba pochodząca od rodziców rasy żółtej i czarnej – chociaż nie do końca wiem, do czego mi ta wiedza była (jest?) potrzebna… Prof. Skalską, świeżo po studiach, czasem uśmiechniętą, a czasem wściekłą, lecz zawsze pełną zapału, która z godnością znosiła moje obraźliwe wręcz nierozumienie matematyki. Prof. Losiak, która mówiła szyfrem bardziej zawiłym, niż poezje Norwida, i która zawsze kazała nam liczyć zadania „na literkach”. No i prof. Rechowicz, której lekcje, no cóż, mówiąc najdelikatniej więcej miały wspólnego z katechezą, niż z chemią.
Byli jeszcze nauczyciele „rezerwowi”, na krótszych bądź dłuższych zastępstwach, czy przy jakiejś tam okazji. Ich także dobrze pamiętam.
Pamiętam prof. Kakareko, archetyp belfra w najbardziej dostojnym wydaniu, uosobienie historii i posiadacza najbardziej epickich wąsów epoki przedhipsterskiej. Prof. Glapińskiego, który raczej nie patrzył w oczy i który na szczęście nie miał złudzeń, że w czwartej klasie będę mądrzejszy z matematyki, niż w trzech poprzednich, i po prostu dał mi spokój. Prof. Glińską, która jarała szlugi jak lokomotywa, tolerowała nasz dziwny repertuar w radiowęźle i nawet podzieliła się ze mną książkami wielbionego przeze mnie Arthura C. Clarke’a w oryginale (jedną z nich wciąż mam na półce). I wreszcie, pamiętam prof. Tyślewicz, „wielką admiratorkę Piłsudskiego”, która nie przepadała za dziewczynami, za to chłopcom zawsze zawyżała stopnie.
Tak, „Dwójkę” pamiętam dobrze.
A w lewym skrzydle budynku do czerwca 1972 istniała Szkoła Podstawowa nr 33. Nie wiem kiedy powstała, pewnie jak II Liceum w 1945 roku. Pamiętam, co niezwiązane jest z nauką, że na pierwszym piętrze w czasie tzw długiej przerwy działał sklepik.
Za 1zł można było kupić szklankę mleka, herbaty i słodkie paluchy, amerykanki, makowe bułki. Te specjały pochodziły z piekarni pana Osowskiego z ul. Wallenroda. Szkoły nie ma. Piekarnia i sklepik na ul. Wallenroda też nie istnieją.
Szkołę 33 pamiętam, bo przeniosłem się do niej z 18-tki i w niej 1958 roku kończyłem podstawówkę.Z nauczycieli II liceum , ale to już po latach znałem osobiście prof Orzeł , blond polonistkę, z którą się zawsze ciekawie gadało o literaturze , zaś prof. Kakareko, historyk, to mąż siostry mojej żony, czyli po prostu szwagier, Wąs zaiste ma sumiasty !