21 lat temu w czasopiśmie „30 dni” (nr 10/1999, ss. 3-5, 49) ukazał się list czytelnika, Piotra Millati, wyjaśniający w literacki sposób niuanse toponomastyki Żabianki i okolic. Tekst jest świetny, warty szerszego udostępnienia, przytaczam go tu więc w całości:
W kwietniowym numerze „30 Dni” pojawił się krótki i z pozoru niekontrowersyjny artykuł „Oaza na pustyni” dotyczący historii młyna wodnego przy ulicy Pomorskiej. Przy całej historycznej sumienności, jaką wykazał się autor, sygnowany literami PM, relacjonując zmienne koleje losu tego budynku, tekst, a właściwie jego obrzeża, nie są wolne od pewnego błędu, pozbawionego wprawdzie znaczenia dla istoty omawianej w nim sprawy, ale już fundamentalnego dla rodowitych mieszkańców ulicy Pomorskiej.
Pomyłki tej, typowej dla ludzi „z zewnątrz”, może nie warto by prostować, gdyby nie to, że popełniana jest obecnie notorycznie i już w niedalekiej przyszłości stanie się normą. Póki co jednak na Pomorskiej i Wejhera wciąż wywołuje natychmiastowy odruch obronny.
Ludzie, którzy nie mieszkali tutaj od zawsze, za co ich trudno rzecz jasna winić, są pozbawieni wiedzy, jaką nazwałbym, nie zapisaną w żadnych źródłach i dokumentach, mikrohistorią terenów leżących w dolnym biegu Potoku Oliwskiego, zwanego tutaj przez wszystkich po prostu „rzeczką”.
Autor, skądinąd ciekawego i pożytecznego tekstu, nie jest niestety zorientowany w subtelnościach osiedlowej geopolityki tego regionu. Gdyby było inaczej, przenigdy nie umieściłby pod załączoną fotografią, która przedstawia młyn nad stawem oraz dziesięciopiętrową „szafę” w tle, następującego podpisu: „Inne spojrzenie na Żabiankę”.
Tymczasem, trzeba to z całą stanowczością podkreślić, zdjęcie pokazuje coś, co nie jest, nie było i nigdy nie będzie żadną Żabianką.
Moje święte oburzenie w tak małej sprawie z pewnością musi wydawać się czymś śmiesznym. Ale mało kto sobie uświadamia, jak żywą i zapiekłą irytację pierwotnych mieszkańców południowej strony ulicy Pomorskiej budzi nagminne utożsamianie tych okolic z Żabianką.
To samo dotyczy przylegającego do Żabianki Osiedla Wejhera.
Przygniatająca większość gdańszczan ze swoistą nonszalancją traktuje ten rejon jako część Żabianki, co doprowadza do furii, świadomych swej odrębności, dumnych ludzi, których rodowe gniazdo, zbudowane z żelbetonu pod koniec lat sześćdziesiątych, samą swą nazwą wywoływało niegdyś postrach, jako najniebezpieczniejsze miejsce w Gdańsku.
Ile razy komuś mówię, że mieszkam na Wejhera i spokojnie chcę wyjaśnić, gdzie to w ogóle jest, on natychmiast przerywa mi, ze zrozumieniem potakując głową: „Wiem, wiem, na Żabiance”.
Wtedy zawsze przypomina mi się budząca czarną rozpacz ignorancja pewnego ciemnoskórego Holendra. Na konwencjonalne pytanie, skąd jestem, odpowiedziałem mu zgodnie z prawdą. On jednak nie dawał wiary, że za niemiecką granicą istnieje jakiś kraj o nazwie Polska. Według jego wiedzy i osobistych przekonań, za Odrą rozpoczynało się jednolite i niezmierzone niczym ocean terytorium Związku Radzieckiego.
I jeśli w pewnym, może nawet nie do końca metaforycznym, sensie moglibyśmy przyznać mu rację, przymykając ostatecznie oko na takie, nie wynikające ze złej woli, uproszczenie (był wtedy rok 1988), to nic nie może usprawiedliwić beztroskiej niedbałości, z jaką Pomorską, Gospody i Wejhera bezceremonialnie anektuje się do Żabianki.
Jest chyba zrozumiałe, jak trudno się pogodzić z tym zjawiskiem komuś, kto pamięta miejsce zwane Żabianką jako pełne dołów pastwisko i pole porosłe żytem. Żabianka zaczęła powstawać na początku lat siedemdziesiątych. W tym czasie zarówno osiedle Wejhera, jak i cztery, takie jak nasze, „szafy” przy Pomorskiej, stanowiły już jednolitą pod względem architektonicznym, jak i demograficznym całość, mającą krótką, lecz własną historię. My, kilkuletni władcy tych terenów, z lekkim pobłażaniem patrzyliśmy, jak na trawie, skąd chwilę temu przepędzono krowy, wyrastają nowe, niepodobne do naszych bloki.
Granicę z Żabianką, dla każdego z nas oczywistą, stanowiły tory biegnące Pomorską do Jelitkowa i przecinająca je pod kątem prostym ulica Gospody. Przekroczyć ją znaczyło dla nas dokładnie tyle, co znaleźć się na terytorium obcego państwa, a właściwie wówczas jeszcze dzikiego stepu.
Jeśli wtedy powiedziałby nam ktoś, że mieszkamy na Żabiance, zabilibyśmy go śmiechem. My byliśmy Wejhera, a tamci to po prostu Pomorska. Samo słowo Żabianka wydawało nam się naszym wojowniczym i barbarzyńskim sercom jakieś głupawe, niemęskie, kompromitujące. Brzmiało w naszych uszach niemal jak obelga.
Ogromny plac budowy, w jaki zamieniła się łąka, mimo najsurowszych zakazów rodziców, stał się miejscem niezapomnianych zabaw. Robotnicy, gdy ich o to prosiliśmy i akurat byli w dobrym humorze, pozwalali, byśmy brali sobie, budzące nasze najwyższe pożądanie, długie drewniane listwy, które najpierw kruszyliśmy jak kopie, po czym zamieniały się w szable i miecze. Całe godziny spędzaliśmy, krzyżując je do upadłego gdzieś na surowych kondygnacjach powstających budynków lub w księżycowym krajobrazie stworzonym przez wszędzie porozrzucane betonowe płyty i pierścienie.
Wkrótce pojawili się pierwsi mieszkańcy Żabianki, a wraz z nimi, będące naszymi rówieśnikami, ich dzieci. Byliśmy dla siebie jak ludzie z obcego plemienia i niemal natychmiast wzajemna niechęć przerodziła się w otwartą wojnę. W ciągu kilku miesięcy stoczono na terytorium Żabianki serię niesłychanie zażartych potyczek. Hordy kilkuletnich dzieci tłukły się czym popadło. Nie przebierano w środkach. Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy strony zdecydowały się użyć przeciw sobie podpalonych kawałków dykty, które, ciskane niczym dyski, przyczyniały się do szczególnie bolesnych obrażeń.
W naszych krucjatach przeciwko Żabiance tłumnie brali udział chłopcy z Pomorskiej, przejęci szlachetną ideą internacjonalistycznej walki „za wolność naszą i waszą”, zupełnie niezależnie od telewizji, mocno lansującej wówczas, z nieznanych nam powodów, wspaniałą sylwetkę Kazimierza Pułaskiego. Łączyły nas wówczas, zahartowane we wspólnym boju, więzi przyjaźni. Do dziś wspominam ich jako szczerych, wesołych, ale jednocześnie diabelnie zręcznych i nieprzejednanych w boju kompanów.
Szczególnie niebezpieczną bronią w ich rękach, siejącą prawdziwe spustoszenie, były robione z gwoździ, drutu i gumy, osadzanych na drewnianej belce, kusze strzelające metalowymi skoblami. Kusze te, przedmiot naszych równie namiętnych, co daremnych marzeń (Święty Mikołaj nie przynosił ich pod choinkę), były tradycyjnie wyrabiane przez Pomorską, całe lata uchodząc za niezrównane. Ich zasięg, celność i siła rażenia stały się po prostu legendarne.
Jednak chyba najjaśniejszą kartą w historii naszego przymierza było bezinteresowne uczestnictwo kuszników z Pomorskiej w wojnie, jaką toczyło „Wejhera” z „Tysiącleciem” o dominację w rejonie stawów i parku, przylegającego właśnie do ulicy Tysiąclecia. Stoczona w listopadowy wieczór bitwa w patetycznej scenerii wielkich dębów, z pewnością skończyłaby się zwycięstwem porównywalnym z tym, jakie odniósł w IX wieku po Chrystusie w lesie Teutoburskim germański wódz Arminiusz, zatrzymując po wsze czasy Rzymian na linii Renu. Jednak rozstrzygający szturm załamał się, powstrzymany w połowie drogi przez interweniujące oddziały Milicji Obywatelskiej.
I właśnie ze względu na pamięć o odwadze i poświęceniu oraz niezwykłych czynach tych ludzi, nie mogę się zgodzić, aby tak łatwo zatarła się odrębność tej jedynej w swoim rodzaju „pomorskiej” tożsamości. Przemawiam w ich obronie i w ich imieniu, gdyż sami są zbyt bezradni, by skutecznie przeciwstawić się niedorzecznemu, będącemu strasznym szyderstwem losu, podciąganiu ich rodzimej ziemi pod pobliską Żabiankę, zwalczaną niegdyś przez nich na lądzie, morzu i w powietrzu z tak wielkim entuzjazmem.
Toteż kiedy następnym razem, jak zwykle, wcisnę w ich dłonie drobną monetę – w te same, które niegdyś wprawnie naciągały gumową cięciwę, a dziś trudno im utrzymać nawet butelkę z tanim winem, to w ich drżeniu pozwolę sobie odczytać wzruszenie, że dowiodłem, iż dawne braterstwo broni jeszcze nie wygasło.
Piotr Millati
Fotografia w nagłówku – nadesłana przez Mieta – opisana jest tutaj.
Walczyłem w tych wojnach. Przede wszystkim przeciwko Żabiance (wojny z Tysiącleciem były domena chłopaków z Orłowskiej i Wejhera). Najpierw tłukliśmy się o małą górkę z ziemi i połamanych betonowych płyt, resztek z budowy. Położona była zaraz po drugiej (zabiankowej) stronie Gospody, naprzeciw ośrodka zdrowia.
Kiedy nasza supremacja nad tym strategicznym obiektem była już pełna i niezagrożona rozpoczęła się walka o wioskę indiańską wybudowaną za blokiem Gdyńska 14.
Działo się… 🙂
😀
Te tzw „wojny” pocżtkowo toczyły się na Osiedlu Wejhera pomiedzy poszczególnymi podwórkami. Zawsze znalazł sie jakiś powód. Te bijatyki z Tysiacleciem i Żabianką to już późniejsza historia gdzieś z 1974-75 roku. Zakońćzyło się przez głupków z prętami zbrojonymi w ręku oraz interwnecją milicji.
Zamieszkałem na Żabiance w 1973 roku, już jako „ojciec dzieciom” więc wojny pomiędzy osiedlami były już poza moim „zasięgiem wiekowym”. Ale byłem świadkiem dwóch, czy trzech takich akcji. Musiałem jako dorosły trzydziestoletni zgred interweniować jako rozjemca, gdy przed moimi oknami „przewaliła” się czereda wyrostków z kijami i prętami zbrojeniowymi w ręku, goniąca dwóch przerażonych chłopców. Siły były bardzo nie równe !! Nasza interwencja, bo byłem z sąsiadem, uratowała skórę gonionych! Wtedy jeszcze działał autorytet dorosłego ! Odebraliśmy metalowe pręty bez większego problemu. jak to by było dzisiaj ??? Nie wiem !!
Pamiętam te wojny i uczestniczyłem w nich. Świetny tekst. Aż łezka w oku się zakręciła. Byłem małym chłopakiem i prym wiedli starsi ale nie przeszkadzało mi to w „świętej wojnie”
Pozdrawiam wszystkich towarzyszy broni, którzy umieścili tutaj swoje wpisy. Jestem głęboko poruszony tym, że po tylu latach w każdym z nas ta heroiczna i legendarna przeszłość wciąż jest tak bardzo żywa.