Urodziłam się w jednym z przedwojennych, ośmiorodzinnych domków z czerwonej cegły, stojących na rogu ulic Gospody i Rybackiej. Nie tej nowej ul. Gospody, wytyczonej po 1970 roku, ale tej starej. Urodziłam się w pokoju stołowym, na tapczanie – niedaleko nas mieszkała akuszerka, a po drugiej stronie domu, od ulicy – pielęgniarka.
Lata 1945-46. Gdańscy Niemcy, tu urodzeni, tu wychowani – w popłochu pakowali na furmanki wszystko, co było dla nich drogocenne oraz rzeczy pierwszej potrzeby. Resztę zakopywali w ziemi, w tylko im wiadomym miejscu. I ruszali za Odrę. Ludzie starzy natomiast nie chcieli wyjeżdżać, zostawali. Niektórzy szybko przybierali polskie nazwiska. Zostało ich niewielu, a ci co zostali – bali się, m.in. band grasujących w okolicy. Jednocześnie przesiedleńcy „wracali” do kraju. Przyjeżdżali z różnych stron. Czasem wdowy z dzieckiem, kaleki. Szukali dachu nad głową. Przywiodły ich tu piękne okolice, zielone, pełne drzew – starych lip i klonów, niezliczonej ilości drzew owocowych – a także dobra uprawna gleba oraz zapewnienia rządu o spokoju. Ulice Gospody i Rybacka były o tyle bezpieczne, że leżące na uboczu, około 3 km od Oliwy i Sopotu.
Trzy jednopiętrowe domy z czerwonej cegły – Gospody nr 15, 16 i 17 – wyglądały pięknie, a wokoło teren pod uprawę, ogrody, zieleń, morze niedaleko. Dobre miejsce, by się osiedlić. Nasze domy były zadbane, z klatką schodową, niecieknącym dachem i dość dużymi mieszkaniami. W każdym domu po osiem rodzin, niekiedy rodzeństwo zwoływało się i osiedlało po sąsiedzku. Tuż obok ul. Rybacka – dwa białe, jednopiętrowe domy, po sześć rodzin w każdym – jeszcze wolne, do zamieszkania. Na granicy Oliwy i Sopotu z kolei stały trzy białe domki, identyczne jak te na ul. Rybackiej: jednopiętrowe, sześciorodzinne. Te jednak były już zajęte – przez Niemców, którzy nie wyjechali. Tę część starej Poggenkrug/Żabianki nazwano Klein Berlinkiem.
W okolicy było też kilka zajętych już domków jednorodzinnych, dużych, pięknych z ogrodzonym terenem zielonym oraz budynkami gospodarczymi.
W tamtym czasie było nas łącznie 60-62 rodziny (łącznie z Klein Berlinkiem). Gdańscy Niemcy jak gdyby byli częścią naszej małej społeczności, bardzo się starali nawiązać z nami kontakt. Uczyli się języka polskiego, byli dla nas mili, byliśmy sąsiadami!
Rynek oliwski był naszym centrum handlowym, kupowaliśmy tam zboże, kartofle, a mój ojciec kupił tam krowę – to było pierwsze duże zwierzę w tamtym czasie. Mieliśmy mleko dla całego osiedla, na wymianę! Mężczyźni wykonywali wszystkie zawody: od rolnika do tłumacza (a i owszem, niektórzy znali angielski, niemiecki, rosyjski). Wielkie wzięcie miał murarz – cały czas coś budowano, doklejano. Ogradzano też „własne” ogródki, chociaż Niemcy pozostawili ogrody już zagospodarowane. Około roku 1952-54 władze miejskie w Oliwie podłączyły bezpośrednio do mieszkań w naszym osiedlu rury z zimną wodą. Do tej pory woda podłączona była jedynie na podwórkach, jeden kran na dom. Wychodki z kolei były przy ogródkach. Paliliśmy w piecach i w dochówkach ogrzewaliśmy wodę.
W kolejnych latach zapanował tu jako taki spokój, życie zaczynało być „normalne”. Mężczyźni zaczynali szukać pracy dalej od domu – w Sopocie, Oliwie. W latach 1946-50 w naszym rejonie rodziło się dużo dzieci – przybywało nas po troje-pięcioro w każdej rodzinie. I jakoś mało było pogrzebów…
CDN…
Powyższy tekst powstał na bazie wpisów Alex Sz. na Forum Dawny Gdańsk (użytkownik Xandra, 2009) oraz korespondencji wymienianej ze mną (2020). Zebrałem je, zredagowałem i opublikowałem w powyższej formie za Jej wiedzą i zgodą – raz jeszcze serdecznie dziękuję!
Na zdjęciu: budynek przy ul. Gospody 8. Fot. Jerzy Cisłak. Nadesłała Alex Sz.