“Najfajniejsze ślizgawki były na Marksa…”

Prezentuję czwartą, ostatnią część wspomnień pani Sylwii Baranowskiej z Dolnego Wrzeszcza:

O przemieszczaniu się

W tamtych latach autobus linii numer 124 miał trasę znacznie krótszą niż obecnie. Ulicą Kościuszki zjeżdżał w dół, skręcał w aleję Marksa i tam miał przystanek. Popołudniami jeździł co 20 minut i przyjeżdżał 8, 28 i 48 minut po pełnej godzinie. Dobrze to pamiętam, gdyż wracała nim z pracy moja Mama – a Babcia zerkała przez okno, kiedy znajomy czerwony kształt mignie w prześwicie ulicy Deotymy. 

Później autobus jechał przez ul. Mickiewicza, Plac Komorowskiego, obok rynku, następnie ulicą Miszewskiego. Skręcał w prawo w aleję Grunwaldzką, a później przez ulicę Marchlewskiego dojeżdżał do dworca we Wrzeszczu. Stamtąd jechał w kierunku ul. Kościuszki itd.

Gdy chciało się skorzystać z taksówki, można było próbować zatrzymać przejeżdżającą, o ile była wolna. Poznawało się to po włączonym „kogucie” na dachu. Można też było pójść na postój (róg ulicy Kościuszki i alei Marksa, patrząc od strony ulicy Deotymy było to za torami) i na ogół odstać sporo w kolejce. Można było także po taksówkę zatelefonować. Przy postojach na słupkach stały aparaty, na numer których się dzwoniło. Gdy na postoju była akurat wolna taksówka, taksówkarz odbierał telefon i przyjmował zlecenie. Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam, że taksówki nie miały „kogutów”, a szachownicę, bodajże biało-czarną, wymalowaną na obu bokach auta.

Rowerów mieliśmy mało. Pożyczaliśmy je sobie, aby choć raz przejechać się do końca ulicy albo dookoła domu. Kto był za mały, aby sięgnąć z siodełka do pedałów, jeździł „pod ramą”. Na krótko pojawiły się też hulajnogi: polskie, podobne do obecnych oraz niemieckie (z RFN, jeśli ktoś miał tam rodzinę) – na grubych kołach z jasnymi oponami i hamulcem z tyłu. Ale jakoś szybko wyszły z mody.

Nie sposób nie wspomnieć o transporcie konnym. Miał cztery zastosowania. Pierwsze: z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam furmankę przejeżdżającą podwórzami. Na tę furmankę woźnica ładował zawartość kubłów na śmieci. Drugie: opałowe. Raz do roku wozacy ze składu opałowego przy ul. Kościuszki (niedaleko wiaduktu) przywozili węgiel, który do piwnic zsypywany był przez okienka. Wiem, że można było także zamówić lofiks, czyli rodzaj podpałki. Latem zaś pojawiały się furmanki „handlowe”. Można było sprzedać butelki, szmaty, chyba też makulaturę – ale papieru sporo zużywało się do rozpalania w piecu, do wyściełania wiader na śmieci… Dzieciarnia mogła za uzyskane ze sprzedaży monety kupić trocinowe piłeczki na gumkach albo kolorowe wiatraczki z celuloidu. Dorośli czasem kupowali garnki albo inny drobny sprzęt AGD. Najpóźniej z naszych ulic znikły furmanki z ziemniakami. “KAAARTOOOFLEEEE!” – wołał na całą ulicę woźnica i niebawem pojawiały się gospodynie aby kupić „metr” albo i dwa „metry”. Worki pan woźnica znosił do piwnicy i wsypywał ziemniaki do skrzyni.

Drzwi od starego pieca w mieszkaniu przy ul. Deotymy

Oryginalne zabezpieczenie okien piwnicznych kamienicy przy ul. Deotymy

Asfaltowanie kocich łbów

Ulica Dubois nadal w połowie jest wybrukowana „kocimi łbami”. Tak wyglądała też kiedyś jezdnia ulicy Deotymy. Któregoś lata na przełomie lat 50. i 60. rozpoczęły się prace zmierzające do położenia asfaltu. Jezdnią przemieszczała się maszyna mająca z przodu walec – rodzaj obrotowej szczotki wymiatającej piach i drobne kamyki spomiędzy kamieni. Owa „szczotka” od czasu do czasu gubiła elementy „włosia”, czyli wąskie stalowe paseczki. Rywalizowaliśmy między sobą, kto takich paseczków znajdzie najwięcej 🙂 Później przystąpiono do asfaltowania. Śledziliśmy je bacznie, możliwie z bliska, siedząc na krawężnikach. Nawet nie chcę myśleć, co czuły nasze Mamy, gdy wracaliśmy do domów z plamami smoły na tyłkach… 🙂

Ślizgawki

Zimą szybko powstawały „ślizgawki”. Ale nie w obecnym rozumieniu. Były to paski lodu powstającego na chodniku, gdy wystarczająco wiele razy z rozbiegu próbowało się przejechać po udeptanym śniegu. Taka ślizgawka stopniowo się wydłużała, gdy ileś dzieciaków przejeżdżało po niej wyślizgując kolejne centymetry bieżące chodnika. Jakże pomstowaliśmy, gdy nam taką ślizgawkę ktoś złośliwie posolił! Najfajniejsze, wielometrowe ślizgawki były na alei Marksa, w stronę ulicy Mickiewicza, bo i odcinek dłuższy, i mnóstwo nas tamtędy chodziło na religię do Małego Kościoła (bodajże dwa razy w tygodniu). Jak się dobrze trafiło, to i kilkanaście metrów jednym cięgiem można było przejechać!

 

***

Jeżeli ktokolwiek z Państwa chciałby podzielić się swoimi wspomnieniami, bardzo proszę o kontakt

4 komentarze na temat ““Najfajniejsze ślizgawki były na Marksa…”

  1. Jako dodatek do wspomnień pani Sylwii o transporcie konnym mogę dorzucić własne. Jako Wrzeszczanka z urodzenia i mieszkanka (jako trzecie pokolenie) ulicy Leczkowa, z wczesnego dzieciństwa pamiętam długie sznury furmanek, ciągnące o świcie na tutejszy rynek. Leczkowa była wówczas wybrukowana kocimi łbami i wysadzana kasztanowcami, którym w kolejnych latach dały radę wiosenne i jesienne wiatry… Znajomi od lat handlarze stawali po drodze i wprost do domów dostarczali różne dobra. Pamiętam rybaka, pana Wolanina, który wnosił do kuchni skrzynie ryb – babcia poddawała je starannemu oglądowi i wybierała najlepsze sztuki. Pamiętam zażywną panią Jankę, wieloletnią dostarczycielkę wiejskiej śmietany, jaj i domowego twarogu, długie lata handlującą jeszcze potem na betonowych ławach po prawo od głównej bramy targowiska (kiedy już byłam dostatecznie duża, wysyłano mnie po śmietanę do pani Janki zrazu z glinianym garnuszkiem, później ze słoikiem i nieodzownym pieniążkiem). Leczkowa była w owych latach głównym traktem zaopatrzeniowym targowiska, a widomym znakiem tego były “końskie jabłka” na bruku, do których zlatywały się stada wróbli. A jeśli udało się zobaczyć białego konia ciągnącego wóz, zwiastowało to nadchodzące szczęście :)))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *